poniedziałek, 29 lutego 2016

Rozwiazanie konkursow

Gratulujemy Tomkowi prawidlowego rozwiazania fotozagadki! Pomelo wyslemy poczta.
Ale pragne sprostowac, ze jedynym piwem na konkursowym zdjeciu byl Slon, czyli Chang. Beauti drink i jego bardziej meski odpowiednik to cos a'la oranzada bez gazu. W naszym prywatnym rankingu tajskich piw zreszta wygrywa Leo, ktore bije Changa i Singh'a.

Dzisiaj urzadzilismy sobie tez wewnatrz grupowy konkurs na to ile tuk-tukow, czyli motorowerkow z dospawanym siedziskiem zaczepi nas z oferta podwozki, w trakcie 1.5km spaceru po Siam Reap. Najblizej byla Maja, ktora obstawila 8. Zabraklo jednego.

Tak prosze Panstwa, to nasz inauguracyjny wpis z drugiego etapu wyjazdu, z Kambodzy. Czujemy sie jak chodzace bankomaty, srajace (za przeproszeniem) dolarami. 2 piwa, paczka ciasteczek i orzeszkow ziemnych w sklepie, jedyne 10USD. Platne dowolnie - w dolarach, lub w tutejszych rielach.

A dodajmy dla ulatwienia, Kambodza to kraj duuzo biedniejszy i w teorii tanszy niz Tajlandia. No ale majac u siebie 7 cud swiata, top 10 podrozniczej listy wszechczasow, do zaliczenia przez kazdego szanujacego sie obiezyswiata - Angkor Wat- grzech nie skorzystac i nie wydoic przy okazji bialego turysty.

niedziela, 28 lutego 2016

Niezaplanowane atrakcje w europejskim stylu

Jakos tak zawsze jest, ze mimo w pelni zorganizowanego programu podrozy, najbardziej pamieta sie te rzeczy, ktore wydarzyly sie najbardziej przypadkowo: przydrozna knajpka z przepysznym lokalnym jedzeniem, przypadkowo spotkani ludzie, czy niespodziewanie odkryty aqua park.

Ale ze dzis niedziela, to zaczelismy od mszy swietej. Co w wybitnie buddyjskiej Tajlandii wymagalo od nas sporo determinacji i szperania po internecie. Msza oczywiscie po tajsku, z liturgii zrozumielismy "amen" i "papa Francisco". Zamiast podania reki znak pokoju przekazuje sie, tak jak i pozdrawia po tajsku, czyli skladajac rece jak do pacieza i lekko klaniajac glowe. Innymi slowym, dla odmiany to my bylismy atrakcja dla tubylcow.
Kosciol sam w sobie wyglada bardzo europejsko. Wogole zreszta, caly region Kao Yai stylizowany jest na Europe - tu wenecki plac handlowy, czy inna Toskania, tam osiedle rodem z Anglii, jest nawet wloskie miasteczko z budowana jeszcze krzywa wieza niczym ta w Pizie:
W tej internacjonalnej (irracjonalnej) okolicy nie moze zabraknac tez europejskiego parku rozrywki/ centrum handlowego/ aquaparku - ktory umilil nam dzisiejszy dzien. Natknelismy sie tamze na zlot milosnikow motorow Yamahy, i cale szczescie, bo bez nich aquapark bylby depresyjnie pusty.
A atrakcji bylo co niemiara: sztuczne fale, slizgawki dla dwoch, czterech osob, lub pojedyncze... Na pontonach, karimatach czy szorujac tylkiem po wodzie. Nawet Majka, ktora nie jest najwieksza entuzjastka plywania, ewidentnie miala ubaw.
Dla spostrzegawczych: sprobujcie wypatrzyc Majke, Magde i Michala wsrod ponizszego falujacego tlumu:
Nasze usmiechniete mordki na spudlowanym selfie mowa same za siebie:
Do Splash World warto sie wybrac!
Lokalni bogowie czuwaja nad bezpieczenstwem zabawy. Unia nie mialaby sie do czego przyczepic.
A tak naprawde musimy sie pokajac i przyznac racje Jasiowi, ze faktycznie po jednym dniu w tajskiej dzungli sie odechciewa. W szczegolnosci, odechciewa sie placic za europejsko drogie bilety wstepu i przewodnika po prostej sciezce, wiec Splash World wybawil nas od calego dnia nic nierobienia!

P.s. Chcielismy tez uspokoic czytelniczke Muche-Zebre ze Maja duzo (i calkiem ostro) je, a takze spozywa duzo plynow.

Tajska foto-zagadka

Tradycja naszych podrozniczych blogow sa foto-zagadki. I tym razem nie chcemy zawiesc szanownych czytelnikow.
Zagadka mysle ze bardzo latwa, bo wlasciwie odpowiedz jest napisana na zdjeciu. A pytanie brzmi:
Co to za owoc?
Na odpowiedzi czekamy oczywiscie w formie komentarzy. Jury w składzie nagrodzi zwyciezcow wedle swojego widzimisie.




sobota, 27 lutego 2016

Dżungla

Po wczorajszej dłuższej przejażdżce (Maciek i Maja przedstawili na nią dwie opinie) dzisiaj wyruszyliśmy do dżungli. Tak, do najprawdziwszej dżungli - Parku Narodowego Khao Yai - ostatniego dużego obszaru lasu deszczowego zachowanego w Azji pd-wsch (sam park ma 2500 km2 !). Niestety, podając tą informację rozwiązałem konkurs Mai - ale mam nadzieję, że się nie obrazi:)

Za wjazd każą sobie słono jak na Tajlandię płacić (40 PLN od osoby za dzień) wiec wyruszyliśmy wcześnie z zamiarem zobaczenia co tylko się da.

Na początku przywitały nas znaki o stromych podjazdach i dzikich słoniach na drodze (jest ich w parku 250):





Widoczki już na pierwszym postoju zapierały dech w piersiach - poniżej panorama:





Początek dnia był rześki (17 stopni i sucho!) wiec na rozgrzewkę wybraliśmy się przez otwarty teren do wieży obserwacyjnej u wodopoju 2km w sumie). Zwierzaków oczywiście nie było ale były widoczki:





A potem wzięliśmy się ostro do roboty - najpierw 1.5km pętelki już przez prawdziwy las deszczowy w pobliżu visitor center i Magda na tle wielkiego drzewa:





A potem 8km przez dżunglę między dwoma wodospadami. Niektórzy aby dostać się podjęli się iście ekwilibrystycznych wyczynów:





Marsz przez dzunglę w najlepsze:





O uwaga, tutaj się nie kąpiemy (a rzeczka piękna miedzy wodospadami) bo są krokodyle: (Maja stwierdziła że kościstych nie ruszą):





O, a kto tu się chowa za dużym korzeniem?





Nareszcie u celu - gdzie czekało spore rozczarowanie - ale nie ma co się dziwić pod koniec pory suchej. Niektórzy jak widać jednak byli w stanie zanurzyć się w pięknie otaczającej przyrody:





Potem wyprawa na punkt widokowy...





...gdzie niektórych trzeba było zbesztać za nieodpowiedzialne zabawy:





A potem już z powrotem na nocleg, bez żadnych słoni w ciagu całego dnia. Zaraz... żadnych? A co to za korek na drodze? DZIKI SŁOŃ!





No w tym momencie nasz całodzienny pobyt w Khao Yai uznaliśmy za ze wszech miar udany!

Location:Thanon Thanarat,Mu Si,Thailand

Dla wszystkich starczy miejsca, czyli Tajlandia z perspektywy pasażera

Dzisiejszy dzień spędzony głównie w podróży pozwolił na chwilę refleksji na temat tutejszych zasad i kultury jazdy.

Nasi drodzy czytelnicy zapoznali się już z tymi realiami z perspektywy białego kierowcy. Czas więc na relację białego pasażera:

Najtrudniejszym elementem tej układanki jest przyzwyczajenie się do ruchu lewostronnego, bo taki obowiązuje w Tajlandii. Zamiana miejsc kierowcy i pasażera oraz odwrócony ruch uświadomiły mi jak bardzo nasz mózg przyzwyczajony jest do pracy na wyuczonych schematach. Niby nic, zasady te same, logika jest, a jednak początki łatwe nie były. Każdy samochód mijający nas z naprzeciwka po prawej stronie dziwił. Przy włączaniu się do ruchu głowa odruchowo wędrowała najpierw w prawą stronę a poruszanie się po rondzie to w dalszym ciągu magia (tutaj przypominam wszystkim wrażliwcom, że wypowiadam się jako pasażer - kierowca tej wycieczki przestawił się znacznie szybciej, czego dowodem jest nasz szczęśliwy dojazd do celu).

Ku pewnemu zaskoczeniu zmiana kierunku ruchu przełożyła się na odczuwalny większy komfort podczas wyprzedzania - jakoś ta jazda po prawej stronie jest bardziej naturalna.

Kilka słów na temat techniki. W Tajlandii jeździ się przede wszystkim płynnie - poza większymi miastami nie spotkasz tu sygnalizacji świetlnej a pojazdy włączające się do ruchu, skręcające, zmieniające pasy czy też zawracające nawet na najbardziej ruchliwych skrzyżowaniach nie powodują odruchu hamowania u innych kierowców. Tu po prostu wiadomo, że na drodze zmieszczą się wszyscy. Poniżej przykład płynnego włączania się do ruchu jednej z ciężarówek:


Ciężarówki stanowią atrakcję samą w sobie i są nieodzowną częścią drogowego krajobrazu. Wymalowane w iście łowickie wycinanki we wszystkich możliwych kolorach świata przyozdobione dodatkowo ornamentami, której symboliki jeszcze nie rozgryzliśmy, sprawiają, że świat staje się weselszy:)


Tajowie są mistrzami transportu. Są w stanie zapakować każdą ilość na nawet najmniejszy pojazd. Tak zwane “wypełnianie pod korek” nabiera tutaj nowego znaczenia. Trzeba też ich pochwalić za pomysłowość w zabezpieczaniu przewożonego towaru.
Na drodze spotkaliśmy między innymi pick-up’a przewożącego beczki z wodą. Niby normalna sprawa, jednak w tym przypadku beczki były otwarte, więc woda trochę się rozchlapywała. Chwilę jechaliśmy za tym pojazdem, zaliczając mycie przedniej szyby wraz z maską samochodu (swoją drogą, ten pomysł mógłby się sprawdzić w Europie jako alternatywa dla tych, co nie lubią marnować czasu na myjkę).
Wdzięcznym przykładem jest też uwieczniony na zdjęciu przewóz siana. Pełen szacunek dla metody zabezpieczenia ładunku. Sugeruję dobrze się przyjrzeć. My typujemy, że w tym przypadku doszło do połączenia funkcji zabezpieczenia z jednoczesnym wysuszeniem prania:


Na tzw. pace przewożone są nie tylko różnego rodzaju przedmioty i towary, ale również rodzina i pracownicy. Co jednak zrobić, gdy trzeba zapakować jedno i drugie? W Tajlandii prosta sprawa - tu przecież wszystko się zmieści. Cytując Magdę “Unia nie miałaby się do czego przyczepić”:)




To co jednak zaskoczyło mnie najbardziej i spowodowało, że tajską kulturę jazdy oceniam wysoko, to fakt, że przy tej całej dynamice na drodze nikt nie używa klaksonu..  Jak widać jak się chce, to można się dogadać nawet na drodze - najważniejsze, aby dać innym szansę płynnie włączyć się do ruchu;)


Aby wzmocnić wrażenia i jeszcze bardziej wczuć się w klimat drogi, na obiad zatrzymaliśmy się w przydrożnym barze. 
Tutaj menu i obsługa tylko po tajsku standard też zbliżony do podobnych przydrożnych jadłodajni w naszym kraju. Standardu tego miejsca oraz mojego entuzjazmu wynikającego z tej przygody można się doszukać na zdjęciu poniżej:


Pomimo różnych preferencji i zamówień wszyscy dostaliśmy to samo. To coś roboczo nazwaliśmy "zupą dnia", bo nie przypominało żadnej ze znanych nam a tym bardziej zamówionych przez nas potraw. Zjedliśmy (prawie) wszyscy w myśl zasady: "nie ma ryzyka, nie ma zabawy" i pojechaliśmy dalej. 

Kolację zjedliśmy już u celu i na szczęście była w stylu iście europejskim. 

 A gdzie teraz jesteśmy? Konia z rzędem temu, kto zgadnie;)

piątek, 26 lutego 2016

Jak ryba w wodzie, czyli Tajlandia z perspektywy kierownicy.

O pogodzie już było.. Teraz czas na inne warunki, bo drogowe.

Gdy zaczęliśmy układać cały plan podróży od razu pojawiło się pytanie: jak się dostać do tych wszystkich miejsc, które na nas tylko czekają?  Czytaliśmy, ma się rozumieć wiele przewodników, sprawozdań z podróży, portali etc. Węszyliśmy pod każdym kamieniem. Z poszukiwań wynikało, że głównym środkiem transportu turystycznego w Tajlandii jest autobus,do tego najlepiej nocny (bo po co dzień marnować). Ewentualnie pociąg, może być nawet kuszetka. O samochodzie nikt się słowem nie zająknął. Trochę mnie to zdziwiło, ale najwidoczniej prawdziwy turysta w Tajlandii kosztuje wszystkiego,co lokalne, do granic możliwości (i czasarmi, moim skromnym zdaniem: absurdu) a samochód jest traktowany jako wymysł złego, białego człowieka. Czytaj: burżuja.

Jednak gdy przeanalizowaliśmy koszty,podzieliliśmy wszystko przez cztery okazało się, że jednak ta opcja nie jest wcale skandalicznie droga. Ba, jej atuty zdecydowanie wykazały swoją wyższość nad innymi środkami transportu!
Pierwsze primo: nie musimy z nikim się liczyć przy planowaniu wyjazdów czy powrotów.
Drugie primo: jeżdżąc, sami ustalamy trasę i jak będzie nam się bardzo chciało,to samą trasę wzbogacimy o inne ciekawe punkty na mapie Tajlandii (rzeczywistość skorygowała to jednoznacznie: komu by się chciało wysiadać z chłodzonego samochodu, żeby oglądać po raz kolejny podobne ruiny czy jakiś wodospad. Za mało ruin już widzieliśmy? A wodospadu już kiedyś nie widzieliśmy?).
Trzecie primo: nie zależało nam aż na takim smakowaniu lokalnego kolorytu,żeby się pocić i kusić w jednym przedziale w turystycznej masie ludzkiej. Przyjemny chłód w klimatyzowanym pomieszczeniu i wygodne łóżko mają swoje zdecydowane zalety.

Decydującym jednak argumentem okazała się opinia szalonej i wielokrotnie zakręconej krejzolki Martusi (całujemy gorąco), dzięki której nie tylko na samochód się zdecydowaliśmy. Ale również wspaniale zwiedziliśmy Bangkok.

Ale do meritum.
W Tajlandii obowiązuje ruch lewostronny. Czyli kierownica jest po prawej stronie, dźwignia kierunkowskazów po prawej stronie, obsługa wycieraczek po lewej stronie. Kierowca musi się już przed podejściem do auta wykazać przytomnością umysłu i zająć właściwe miejsce w pojeździe. Potem jeszcze chwila na sprawdzenie lusterek i okazanie zdziwienia: O,jak dziwnie! I operując lewą ręką wrzucić bieg D.
I tak zaczyna się przygoda z jazdą po Tajlandii!!!

Jak jeździliście kiedyś po Włoszech,to w sumie wiecie jak jeździć w Tajlandii. Z tą tylko różnicą, że po innej stronie drogi. I ten szybszy pas to nie lewy,tylko prawy. Chociaż i tutaj działa ta uniwersalna prawda,że tym wolniejszym pasem jedzie się szybciej i skuteczniej wyprzeda,niż szybszym.
Wracając do tematu: Tajowie za kierownicą jeżdżą z podobną do Włochów nonszalancją,traktując przepisu drogowe, w tym szczególnie znaki (w pionie i poziomie) jako sugestie raczej niż obowiązujące prawo.
Do prędkości są za to jakoś szczególnie przywiązani i jej starają się przestrzegać,nie przekraczając limitu więcej niż o 10 km/h.
Zresztą prędkość w oderwaniu od infrastruktury drogowej też niewiele czytelnikowi powie.
Bowiem drogi w Tajlandii są bardzo podobne do tych w Stanach. Nie tak szerokie,ale zaplanowane prawie bezkolizyjnie,z małą ilością świateł.
Kierowcy lokalni od lat nauczyli się żyć w chaosie komunikacyjnym na tyle,że nie dziwi ich zupełnie wyjeżdżający pod prąd skuter,albo nawet dwa w tym samym czasie. Samochody też nie czekają na moment, kiedy drogą akurat nic nie jedzie. Od czego jest szerokie pobocze,jak nie od płynnego włączenia się do ruchu.
Jeżeli zdarzy się sytuacja,że trzeba zawrócić na trzy pasmowej drodze,to na specjalnie oznaczonych miejscach, korzystając z  wyznaczonego pasa, wyczekują choćby na małą przerwę w autach i bez ceregieli przejeżdżają na jezdnię w przeciwnym kierunku. To,że w tym czasie zajmują dwa,a czasem trzy pasy naraz, a samochody mkną z naprzeciwka ze średnią prędkością ok 100 km/h to żaden problem. Wszystkie karnie hamują. Nie udało się nam usłyszeć w takiej sytuacji żadnego klaksonu. Sytuacja ta jest tutaj normą. Po pierwszych ostrzejszych hamowaniach człowiek się uczy,że w zbliżając się do takich miejsc 'należy zachować szczególną ostrość '.
Takiej samej reguły trzymamy się w mieście,gdzie przy głównej drodze,czasami włącznie z szerokim poboczem,toczy się  całe życie tej nacji. A może zdarzyć się wszystko: od pieszego przebiegającego przez drogę dokładnie na wysokości Twojej maski. Skuter czy tuk-tuk również potrafią spokojnie wyjechać na jezdnię i włączyć się do ruchu ku Twojemu zdziwieniu. Nie wspominając zdziwienia kierowcy za nami. Często całe pobocza obstawione są samochodami,bo ich kierowcy postanowili przekąsić coś z garkuchni tuż przy poboczu.

Jak już jednak do wszystkiego się przyzwyczaimy,to radość z jazdy staje się dominującym uczuciem za kierownicą. Przede wszystkim policji na tydzień jazdy trochę i widzieliśmy, ale jak tylko widzieli turystów to machali ręką i krzyczeli BONJOUR! Nawigacja z kolei ostrzega dźwiękowo o..światłach drogowych a nie jak u nas o radarach.
Po przejechaniu 1000 km stwierdzam, że pojęcie radaru jest tutaj obce i go tutaj nie znają.

Moje prywatne wrażenia są jak najbardziej pozytywne. Jazda samochodem po Tajlandii to jazda bez trzymanki, gdzie oczy trzeba mieć naokoło głowy,ale tą głową trzeba kręcić w przeciwnym niż w Polsce kierunku. Wyprzedzanie zaś skuśką przez trzy pasy to nie tylko moja dziedzina - tutaj nie jest to rzadkość. Szukanie zaś sposobu na bycie pierwszym na światłach sprawia czasami,że z trzech pasów do świateł potrafią się zrobić i cztery lub pięć. I nikt z tym nie ma problemu!
Kocham Tajlandię!

Pożegnanie z królestwem Sukhothai

[Aktualizacja: z powodu problemów technicznych poniższy post ukazuje się z jednodniowym opóźnieniem]

Dzisiaj, zgodnie z maksymą jedno zdjęcie jest warte tysiąca słów będzie kolorowo, barwnie i z dużą ilością obrazów z wycieczki.

Ostatni dzień w prowincji Sukhothai (jutro po śniadaniu wyjazd 300-400km na południe do dżungli) spędzaliśmy odwiedzając trzecią część kompleksu UNESCO w tej prowincji - Si Satchanalai(pozostałe dwie widzieliśmy wczoraj i przedwczoraj).

Po sowitym śniadaniu wyruszyliśmy 60 km na północ - był to w sumie najbardziej w tym kierunku wysunięty punkt naszego wyjazdu. Poranek był rześki i miły, tylko 25 stopni, wiec Magda nawet coś dodatkowego na siebie narzuciła bo marzła :)

W parku przed 10 było tylko kilku turystów - a przed Wat Nang Phaya objawiła się piękna nimfa:



Naszą uwagę skupiały nie tylko obiekty historyczne ale także natura:



Oglądaliśmy piękne stupy:



Pomniki Buddy na ciekawych podestach:



A także świątynie (tutaj Wat Chang Lom) z czasów króla Łokietka:



Po zwiedzeniu pierwszych 4 świątyń, kolejne dwie trzeba było zdobyć : pokonaliśmy 116 schodków i znaleźliśmy się na górce:



A tam juz kolejny Budda w "stylu Sukhothai":



Na deser, po podjechaniu 3 km mieliśmy zobaczyć jeszcze świątynie w stylu Khmerskim (na marginesie, Tajowie prowadzili ciągłe wojny z Birmą i Kambodżą - stąd takie wymieszanie kultur). Ale towarzystwo najpierw postanowiło przejechać się tekturowymi tuk-tukiem :) (czyli przerobionym na taksówkę motorem):



Bo, a tu juz Khmerska świątynia w całej krasie - prawda ze inna niż tajska?



A nad wejściem jeszcze taka Khmerska rzeźba:



Dodatkową atrakcja okazał się mostek łączący dwie strony miasteczka. Dla nas atrakcja na miarę Indiany Jonesa a dla miejscowych zwykła droga po której pomykali nawet motorami...



A po powrocie, jedzenie z typowej tajskiej "żarłodajni" (z braku liter łacińskich w nazwie tego miejsca ochrzciliśmy je "U Pani Hani"):



Było bardzo pysznie, niesamowicie tanio i ch...nie ostro!

A na koniec pozostało spędzenie nam pięciu godzin na basenie w oczekiwaniu na kolację...

środa, 24 lutego 2016

Tour de Sukhothai

Kolejny dzień we wspomnianym już wcześniej kompleksie Sukhothai postanowiliśmy sobie trochę urozmaicić nowymi doświadczeniami. Po dłuższej przejażdżce samochodem w dniu wczorajszym oraz aby przynajmniej w części zrekompensować Maćkowi brak przejażdżki na słoniu, na którą się tak nastawił, postawiliśmy na rowery.

Samo wypożyczenie rowerów było sprawą nad wyraz prostą - w naszym hotelu jest wypożyczalnia tego sprzętu. Jednak, pomimo szerokiego wyboru, znalezienie sztuki, która nadaje się do jazdy było już nie lada wyczynem.
Magda, Michał i Maciek po przetestowaniu kilku sztuk wytypowali swoje torpedy. A ponieważ ja nie bardzo znam się na sprzęcie, grzecznie poprosiłam uśmiechniętego Taja obsługującego punkt napraw rowerów o fachową pomoc w wyborze. Specjalista w swoim fachu po przeglądzie wszystkich dostępnych rowerów wytypował w jego mniemaniu najbardziej sprawny. Następnie podregulował, podpompował, poprostował, poprzykręcał i można było ruszać w drogę.

Droga ta okazała się nad wyraz krótka, bo... po przejechaniu 50 metrów spadł łańcuch a tylne koło zablokowało się o widełki! :)
Nabierając więc respektu do tajskich specjalistów wróciłam z rowerem zarzuconym na ramię do uśmiechniętego pana. Pan od razu domyślił się, że z rowerem jest coś nie tak (przecież fachowiec!) i wytypowaliśmy kolejną sztukę, która została poddana tej samej procedurze pompowania, regulowania itp.
Tym razem typ był lepszy - udało się szczęśliwie i bez przygód przejechać całe 100 metrów pokonując trasę do pokoju, gdzie już z niecierpliwością czekała reszta cyklistów.

Już teraz pewni sprawności posiadanego sprzętu ruszamy w trasę. Plan jest ambitny: zwiedzenie starego miasta Sukhothai (dawnej stolicy), czyli największej części tego całego kompleksu.
3... 2... 1... Start! Ruszyliśmy, wyjazd z parkingu hotelowego i rozpoczynamy pierwszą prostą. Nagle odgłos metalu odbijającego się od asfaltu - to odpadający pedał przy rowerze Maćka! ;)


Tour został więc wstrzymany i tym razem Maciek wędruje do pit stop'u. W serwisie jego pojazd został nieźle i szybko podrasowany, bo już po chwili wyjeżdża na... "czerwonej strzale":)

Nie(wystarczająco) zrażeni ponownie ruszamy! Tym razem udało się dotrzeć do pierwszej atrakcji: do pomnika króla Ramkhamhaeng, który ma twarz buddy i któremu wszyscy się tutaj kłaniają (taka tradycja). Tutaj zatrzymaliśmy się na chwilę, ale nie po to, żeby się kłaniać, ale żeby zrobić grupowe zdjęcie z "czerwoną strzałą" Maćka i naszymi "srebrnymi huraganami".


Ruszamy dalej, jeździ się naprawdę przyjemnie. Lekki wietrzyk sprawia, że wysoka temperatura nie jest aż tak odczuwalna. Ten błogi spacer na rowerze przerywa jedynie od czasu do czasu głośny pisk hamulców roweru Michała (kompleksowy serwis rowerów tu jest, jednak o oliwieniu pewnych części mechanizmu to raczej tutaj nie słyszeli). W taki więc efektowny sposób zatrzymujemy się przy kolejnych atrakcjach, czyli świątyniach: Wat Mahathat i Wat Chana Sangkhram. Ta pierwsza to najważniejsza i największa świątynia z 26 świątyń w tym kompleksie.




Jazda na rowerze tak nam się spodobała, że pokręciliśmy się jeszcze trochę pomiędzy ruinami.



Oczywiście przez całą wycieczkę dbaliśmy o uzupełnianie płynów trzymając się zasady, że wszelkie płyny nabywamy tylko ze sprawdzonego źródła:


Po zwiedzeniu całego kompleksu objechaliśmy jeszcze peryferie miasta, które też pełne są perełek w postaci mniejszych świątyń.
Po tak bogatej wycieczce wróciliśmy do hotelu, by nacieszyć się dobrodziejstwem chłodnej wody w basenie i odpocząć na leżakach.


Wieczorem kolejna rundka na rowerach i podziwianie zachodu słońca.


A po zachodzie...
Nocny spacer po ruinach dawnego miasta..


z koncertowo-teatralnym klimatem w wersji Sukhothai uwieńczony fajerwerkami.


Na koniec jeszcze jedna rowerowa niespodzianka, która przy rozeznaniu się ze stanem tych naszych rowerów już wcale nie dziwiła. W żadnym z czterech wypożyczonych rowerów nie było sprawnego oświetlenia. Do hotelu wracaliśmy więc po ciemku.
Tradycyjnie ilość atrakcji tego dnia przerosła nasze oczekiwania! Oj, rozpieszcza nas ta Tajlandia! :)