poniedziałek, 29 lutego 2016
Rozwiazanie konkursow
niedziela, 28 lutego 2016
Niezaplanowane atrakcje w europejskim stylu
Tajska foto-zagadka
sobota, 27 lutego 2016
Dżungla
Za wjazd każą sobie słono jak na Tajlandię płacić (40 PLN od osoby za dzień) wiec wyruszyliśmy wcześnie z zamiarem zobaczenia co tylko się da.
Na początku przywitały nas znaki o stromych podjazdach i dzikich słoniach na drodze (jest ich w parku 250):
Widoczki już na pierwszym postoju zapierały dech w piersiach - poniżej panorama:
Początek dnia był rześki (17 stopni i sucho!) wiec na rozgrzewkę wybraliśmy się przez otwarty teren do wieży obserwacyjnej u wodopoju 2km w sumie). Zwierzaków oczywiście nie było ale były widoczki:
A potem wzięliśmy się ostro do roboty - najpierw 1.5km pętelki już przez prawdziwy las deszczowy w pobliżu visitor center i Magda na tle wielkiego drzewa:
A potem 8km przez dżunglę między dwoma wodospadami. Niektórzy aby dostać się podjęli się iście ekwilibrystycznych wyczynów:
Marsz przez dzunglę w najlepsze:
O uwaga, tutaj się nie kąpiemy (a rzeczka piękna miedzy wodospadami) bo są krokodyle: (Maja stwierdziła że kościstych nie ruszą):
O, a kto tu się chowa za dużym korzeniem?
Nareszcie u celu - gdzie czekało spore rozczarowanie - ale nie ma co się dziwić pod koniec pory suchej. Niektórzy jak widać jednak byli w stanie zanurzyć się w pięknie otaczającej przyrody:
Potem wyprawa na punkt widokowy...
...gdzie niektórych trzeba było zbesztać za nieodpowiedzialne zabawy:
A potem już z powrotem na nocleg, bez żadnych słoni w ciagu całego dnia. Zaraz... żadnych? A co to za korek na drodze? DZIKI SŁOŃ!
No w tym momencie nasz całodzienny pobyt w Khao Yai uznaliśmy za ze wszech miar udany!
Location:Thanon Thanarat,Mu Si,Thailand
Dla wszystkich starczy miejsca, czyli Tajlandia z perspektywy pasażera
piątek, 26 lutego 2016
Jak ryba w wodzie, czyli Tajlandia z perspektywy kierownicy.
O pogodzie już było.. Teraz czas na inne warunki, bo drogowe.
Gdy zaczęliśmy układać cały plan podróży od razu pojawiło się pytanie: jak się dostać do tych wszystkich miejsc, które na nas tylko czekają? Czytaliśmy, ma się rozumieć wiele przewodników, sprawozdań z podróży, portali etc. Węszyliśmy pod każdym kamieniem. Z poszukiwań wynikało, że głównym środkiem transportu turystycznego w Tajlandii jest autobus,do tego najlepiej nocny (bo po co dzień marnować). Ewentualnie pociąg, może być nawet kuszetka. O samochodzie nikt się słowem nie zająknął. Trochę mnie to zdziwiło, ale najwidoczniej prawdziwy turysta w Tajlandii kosztuje wszystkiego,co lokalne, do granic możliwości (i czasarmi, moim skromnym zdaniem: absurdu) a samochód jest traktowany jako wymysł złego, białego człowieka. Czytaj: burżuja.
Jednak gdy przeanalizowaliśmy koszty,podzieliliśmy wszystko przez cztery okazało się, że jednak ta opcja nie jest wcale skandalicznie droga. Ba, jej atuty zdecydowanie wykazały swoją wyższość nad innymi środkami transportu!
Pierwsze primo: nie musimy z nikim się liczyć przy planowaniu wyjazdów czy powrotów.
Drugie primo: jeżdżąc, sami ustalamy trasę i jak będzie nam się bardzo chciało,to samą trasę wzbogacimy o inne ciekawe punkty na mapie Tajlandii (rzeczywistość skorygowała to jednoznacznie: komu by się chciało wysiadać z chłodzonego samochodu, żeby oglądać po raz kolejny podobne ruiny czy jakiś wodospad. Za mało ruin już widzieliśmy? A wodospadu już kiedyś nie widzieliśmy?).
Trzecie primo: nie zależało nam aż na takim smakowaniu lokalnego kolorytu,żeby się pocić i kusić w jednym przedziale w turystycznej masie ludzkiej. Przyjemny chłód w klimatyzowanym pomieszczeniu i wygodne łóżko mają swoje zdecydowane zalety.
Decydującym jednak argumentem okazała się opinia szalonej i wielokrotnie zakręconej krejzolki Martusi (całujemy gorąco), dzięki której nie tylko na samochód się zdecydowaliśmy. Ale również wspaniale zwiedziliśmy Bangkok.
Ale do meritum.
W Tajlandii obowiązuje ruch lewostronny. Czyli kierownica jest po prawej stronie, dźwignia kierunkowskazów po prawej stronie, obsługa wycieraczek po lewej stronie. Kierowca musi się już przed podejściem do auta wykazać przytomnością umysłu i zająć właściwe miejsce w pojeździe. Potem jeszcze chwila na sprawdzenie lusterek i okazanie zdziwienia: O,jak dziwnie! I operując lewą ręką wrzucić bieg D.
I tak zaczyna się przygoda z jazdą po Tajlandii!!!
Jak jeździliście kiedyś po Włoszech,to w sumie wiecie jak jeździć w Tajlandii. Z tą tylko różnicą, że po innej stronie drogi. I ten szybszy pas to nie lewy,tylko prawy. Chociaż i tutaj działa ta uniwersalna prawda,że tym wolniejszym pasem jedzie się szybciej i skuteczniej wyprzeda,niż szybszym.
Wracając do tematu: Tajowie za kierownicą jeżdżą z podobną do Włochów nonszalancją,traktując przepisu drogowe, w tym szczególnie znaki (w pionie i poziomie) jako sugestie raczej niż obowiązujące prawo.
Do prędkości są za to jakoś szczególnie przywiązani i jej starają się przestrzegać,nie przekraczając limitu więcej niż o 10 km/h.
Zresztą prędkość w oderwaniu od infrastruktury drogowej też niewiele czytelnikowi powie.
Bowiem drogi w Tajlandii są bardzo podobne do tych w Stanach. Nie tak szerokie,ale zaplanowane prawie bezkolizyjnie,z małą ilością świateł.
Kierowcy lokalni od lat nauczyli się żyć w chaosie komunikacyjnym na tyle,że nie dziwi ich zupełnie wyjeżdżający pod prąd skuter,albo nawet dwa w tym samym czasie. Samochody też nie czekają na moment, kiedy drogą akurat nic nie jedzie. Od czego jest szerokie pobocze,jak nie od płynnego włączenia się do ruchu.
Jeżeli zdarzy się sytuacja,że trzeba zawrócić na trzy pasmowej drodze,to na specjalnie oznaczonych miejscach, korzystając z wyznaczonego pasa, wyczekują choćby na małą przerwę w autach i bez ceregieli przejeżdżają na jezdnię w przeciwnym kierunku. To,że w tym czasie zajmują dwa,a czasem trzy pasy naraz, a samochody mkną z naprzeciwka ze średnią prędkością ok 100 km/h to żaden problem. Wszystkie karnie hamują. Nie udało się nam usłyszeć w takiej sytuacji żadnego klaksonu. Sytuacja ta jest tutaj normą. Po pierwszych ostrzejszych hamowaniach człowiek się uczy,że w zbliżając się do takich miejsc 'należy zachować szczególną ostrość '.
Takiej samej reguły trzymamy się w mieście,gdzie przy głównej drodze,czasami włącznie z szerokim poboczem,toczy się całe życie tej nacji. A może zdarzyć się wszystko: od pieszego przebiegającego przez drogę dokładnie na wysokości Twojej maski. Skuter czy tuk-tuk również potrafią spokojnie wyjechać na jezdnię i włączyć się do ruchu ku Twojemu zdziwieniu. Nie wspominając zdziwienia kierowcy za nami. Często całe pobocza obstawione są samochodami,bo ich kierowcy postanowili przekąsić coś z garkuchni tuż przy poboczu.
Jak już jednak do wszystkiego się przyzwyczaimy,to radość z jazdy staje się dominującym uczuciem za kierownicą. Przede wszystkim policji na tydzień jazdy trochę i widzieliśmy, ale jak tylko widzieli turystów to machali ręką i krzyczeli BONJOUR! Nawigacja z kolei ostrzega dźwiękowo o..światłach drogowych a nie jak u nas o radarach.
Po przejechaniu 1000 km stwierdzam, że pojęcie radaru jest tutaj obce i go tutaj nie znają.
Moje prywatne wrażenia są jak najbardziej pozytywne. Jazda samochodem po Tajlandii to jazda bez trzymanki, gdzie oczy trzeba mieć naokoło głowy,ale tą głową trzeba kręcić w przeciwnym niż w Polsce kierunku. Wyprzedzanie zaś skuśką przez trzy pasy to nie tylko moja dziedzina - tutaj nie jest to rzadkość. Szukanie zaś sposobu na bycie pierwszym na światłach sprawia czasami,że z trzech pasów do świateł potrafią się zrobić i cztery lub pięć. I nikt z tym nie ma problemu!
Kocham Tajlandię!
Pożegnanie z królestwem Sukhothai
Dzisiaj, zgodnie z maksymą jedno zdjęcie jest warte tysiąca słów będzie kolorowo, barwnie i z dużą ilością obrazów z wycieczki.
Ostatni dzień w prowincji Sukhothai (jutro po śniadaniu wyjazd 300-400km na południe do dżungli) spędzaliśmy odwiedzając trzecią część kompleksu UNESCO w tej prowincji - Si Satchanalai(pozostałe dwie widzieliśmy wczoraj i przedwczoraj).
Po sowitym śniadaniu wyruszyliśmy 60 km na północ - był to w sumie najbardziej w tym kierunku wysunięty punkt naszego wyjazdu. Poranek był rześki i miły, tylko 25 stopni, wiec Magda nawet coś dodatkowego na siebie narzuciła bo marzła :)
W parku przed 10 było tylko kilku turystów - a przed Wat Nang Phaya objawiła się piękna nimfa:
Naszą uwagę skupiały nie tylko obiekty historyczne ale także natura:
Oglądaliśmy piękne stupy:
Pomniki Buddy na ciekawych podestach:
A także świątynie (tutaj Wat Chang Lom) z czasów króla Łokietka:
Po zwiedzeniu pierwszych 4 świątyń, kolejne dwie trzeba było zdobyć : pokonaliśmy 116 schodków i znaleźliśmy się na górce:
A tam juz kolejny Budda w "stylu Sukhothai":
Na deser, po podjechaniu 3 km mieliśmy zobaczyć jeszcze świątynie w stylu Khmerskim (na marginesie, Tajowie prowadzili ciągłe wojny z Birmą i Kambodżą - stąd takie wymieszanie kultur). Ale towarzystwo najpierw postanowiło przejechać się tekturowymi tuk-tukiem :) (czyli przerobionym na taksówkę motorem):
Bo, a tu juz Khmerska świątynia w całej krasie - prawda ze inna niż tajska?
A nad wejściem jeszcze taka Khmerska rzeźba:
Dodatkową atrakcja okazał się mostek łączący dwie strony miasteczka. Dla nas atrakcja na miarę Indiany Jonesa a dla miejscowych zwykła droga po której pomykali nawet motorami...
A po powrocie, jedzenie z typowej tajskiej "żarłodajni" (z braku liter łacińskich w nazwie tego miejsca ochrzciliśmy je "U Pani Hani"):
Było bardzo pysznie, niesamowicie tanio i ch...nie ostro!
A na koniec pozostało spędzenie nam pięciu godzin na basenie w oczekiwaniu na kolację...